Po prawie roku samotnych mroźnych chwil spędzonych na Bachledówkowym wzgórzu, nasz Krokodyl nareszcie wyruszył w Świat! I to nietypowo, bo do Rumunii. Nie było nam, miłośnikom wszystkiego co znajduje się za południową granicą z Francją, łatwo zdecydować się na obranie kierunku wschodniego. Ale drzemiąca w nas ciekawość świata wygrała z hiszpańskimi aspiracjami i poniosła na południowy zachód Rumunii.

  

Miała to być opowieść o urokliwym uzdrowisku schowanym w zielonej dolinie Cernei.

Miała to być zachwycająca relacja ze wspinaczki, termalnych kąpieli w gorących siarkowych źródłach.

Miał to być poemat o herkulesowej mocy i habsburskiej perle regionu.

Ale- trzymajcie się- będą popuszczone wodze mojej sarkastycznej natury, bajka o zgnitej perełce i potworach teraźniejszości. Obnażę tajemnicę tysięcy zaginionych piłek do koszykówki – nie zgadniecie kto i co z nimi zrobił. Postaram się też oddać cześć absolutnemu bohaterowi wycieczki –duchowi sportowca, który walczył z innymi błąkającymi się po okolicy duchami.

No to jazda!

  

Docieramy do Baile Herculane. Łaźnie Herkulesa, dosłownie. Bynajmniej nie jest to nazwa przypadkowa. Mityczny bohater ponoć właśnie stąd czerpał swoją niebywałą moc! Natomiast pierwsze zapisy na kartach historii wskazują na istnienie tego uzdrowiska już 2000 lat temu, co czyni go jednym z najstarszych ośrodków spa na świecie! To wszystko za sprawą kilkunastu mineralnych źródeł, które tryskają w dolinie Cernei. A, że są to w głównej mierze źródła siarczanowe, zapach wokół Baile Herculane jest, no cóż…. dość specyficzny.

Baile Herculane wita nas wszechobecną zielenią i górską atmosferą unoszącą się nad miasteczkiem.  Jesteśmy w sercu krainy Cernei, rozległej, zielonej doliny o bardzo stromych zboczach i wyjątkowo bogatej florze i faunie. O tej ostatniej jeszcze nie raz  będziemy mieli okazję się przekonać w ciągu najbliższego tygodnia. Wszechobecne skały wyrastające wprost z bukowych lasów zapraszają do bliskiego, sportowego spotkania. Zacieramy rączki!

  

Zanim jednak dotrzemy na naszą polankę odległą o 12 km od miasteczka, przejedziemy przez całe Baile Herculane z twarzami przyklejonymi do szyby, szeroko otwartymi oczami, opadniętymi szczękami i setkami pytań kłębiącymi się w głowie. Dlaczego to piękne miejsce jest taką ruiną? Dlaczego w kolosalnym Hotelu Dacia, mogącym pomieścić chyba 1000 osób, świeci się światło w jednym oknie? Dlaczego te wspaniałe habsburskie budowle, prawdziwe rzymskie łaźnie i zabytkowy deptak są odrapane, zabite dechami, śmierdzą siarką i stęchlizną, wieją chłodem i straszą przejmującą pustką? I dlaczego, do stu piorunów, wszędzie wiszą szyldy flagą UE, z których wynika ,że od 2007 roku Baile Herkulane jest intensywnie rewitalizowane? To wielka sztuka rewitalizować  (już od 10 lat) tak, żeby nikt tego nie widział…

  

Powracając jeszcze do historii, bo bez niej to miejsce wydaje się być niegodne większej uwagi, Baile Herculane rozkwitło w połowie XIX wieku dzięki Habsburgom, którzy utworzyli tu jedno z najpiękniejszych uzdrowisk w Europie. Typowa, austriacka zabudowa przywodzi na myśl wiedeńskie pałace z niesamowitymi komnatami, werandami i balkonami. Nic więc dziwnego, że w tym urokliwym zakątku Rumunii zakochała się arystokracja z bawarską księżniczką Elżbietą aka Sissi na czele.

Nie trzeba nazbyt tłumaczyć, jak komunizm wpłynął na infrastrukturę Baile Herculane. W myśl architektury radzieckiej, obok pięknych perełek wyrosły kwadratowe, toporne molochy. A to po to, by mogły pomieścić tłumy emerytów i rencistów a także pracowników wysyłanych przez Państwo na zasłużone wakacje. I tak na dziś dzień hotel Roman, Herkules 1 i 2 oraz inne wielopiętrowe betonowe paskudy bezczelnie piętrzą się nad doliną, grając pierwsze, naprawdę nieudane, skrzypce.

Największa nadzieja, a zaraz potem największa krzywda nastała w roku 2001. Dzika rumuńska prywatyzacja doprowadziła do lekkomyślnego oddania większości zabytków w prywatne ręce. Za bezcen oczywiście! Po obietnicach i zacnych planach rewitalizacyjnych pozostały jedynie wspomnienia, a perełki architektury habsburskiej kolejno zostawały odsprzedawane innym „inwestorom”.  Gdzie niegdzie można trafić na rewelacje inwestorskie, czyli wkomponowane w zniszczony krajobraz pseudonowoczesne dobudówki. Na przykład na najbardziej zabytkowym i jednocześnie najbardziej zrujnowanym deptaku w mieście, doklejony zostaje czarny lśniący kawałek marmuru i złote napisy mówiące o tym, że to hotel Ferdinand. Ferdynand wspaniały? Nie sądzę…

  

O ile historia nie pozostawia większych wątpliwości, o tyle obecna sytuacja Baile Herculane jest totalnie niezrozumiała. Przechadzając się uliczką wzdłuż rzeki Cerny, atakują nas zewsząd ogromne szyldy informujące, że od 2007 roku pod płaszczykiem Unii Europejskiej, rejon ten przechodzi głęboką rewitalizację. Czy te trzy samotne słupy na rzece potrzebują 10 lat, żeby wreszcie ktoś raczył poprowadzić na nich most? Czy ta nowa błyszcząca posadzka przed ewidentną ruiną znaczy, że na tyle tylko wystarczyło kasy? A może ta kasa poszła na pustą przestrzeń „centru de vizitare” ? Albo wiem! Pewnie na wino i fajki dla Pani w pracowniczym uniformie centrum turystycznego, która hedonizowała się używkami kiedy my błądziliśmy w informacyjnej pustce „centrum”…

No dobra, zostawmy w spokoju infrastrukturalne niejasności. Czas na dary matki natury – ciepłe źródła i skałki!

Przed wyjazdem zdążyliśmy przeczytać, że źródła w Baile Herculane są tak gorące, że muszą być mieszane z zimną wodą rzeki Cerny, by można było w nich wysiedzieć. W obrębie doliny wybija kilkanaście różnych źródeł o wszelkich właściwościach leczniczych. Nas interesowały najbardziej hardcore’owe dla zmysłów, ale też najbardziej lecznicze dla naszych niektórych stawów, które ewidentnie kiepsko znoszą polską zimę. Nie możemy jednak się przełamać. Nie dlatego, że cuchnie siarką jak 150, ale z powodu otoczenia. Być może basen termalny w hotelowym wydaniu jest estetyczny i zachęca do zażywania kąpieli, jednak publiczne wylewki z betonu naznaczone glonem czasu i -akompaniujący temu obrazkowi- wszechobecny rozpiernicz powodują mały szok kulturowy. Na szczęście po każdym szoku przychodzi adaptacja, czego doczekujemy w 4 dniu naszego pobytu w Baile. Ale o tym za chwilę.

  

Jadąc wzdłuż rzeki Cerny docieramy do ewidentnego centrum socjalnego wspinaczy. Jest niedziela, mnóstwo namiotów na polance przy parkingu, jadłodajnia bez wifi, weseli Rumuni przy piwie- jest nadzieja!

Na pierwszy dzień wybieramy wycieczkę do poleconego sektora Vanturatoarea – masywnego muru skalnego przedzielonego 60-metrowym wodospadem. Coś pięknego! Nie dość , że widoki dookoła są niesamowite to jeszcze pomarańczowy wapień przynosi totalną satysfakcję wspinaczkową. Dobrze, że mamy możliwość poruszania się po pięknych wspinaczkowych drogach. W przeciwnym razie to niespodziewane podejście pod sektor uznalibyśmy jako dobry żart. Bowiem, żeby zdobyć Vanturatoarea należy przez 50 minut maszerować, albo lepiej- ślimaczyć się pod soczystą wyrypę na miarę Ceuse- kto był, ten wie. Nie mniej zaskoczyła nas dzika ilość węży, które skradają się w leśnej ściółce, żeby za chwilę wystraszyć nas swoją obecnością. Mając świadomość, że w dolinie żyją także jadowite Vipery (chociaż jeszcze nie wiedzieliśmy, że ukrywają się jedynie w wysokich partiach w skałach), podejrzewaliśmy o śmiertelną jadowitość nawet najmniejszego wężyka 😀

  

  

Przez kolejnych kilka dni eksplorowaliśmy inne sektory Baile Herculane. Po weekendowych wspinaczach pozostały pustki- zarówno na polankach, jak i pod skałą. Żywej duszy… Toteż nie bardzo mieliśmy z kim podzielić naszego zaskoczenia, kiedy po średnio 30minutowym zasuwaniu po prawie-pionowej ścieżce (która nie była ścieżką, bo przykryta taaaką warstwą śliskich liści)  stawaliśmy w obliczu szarych, połogich, zakurzonych i zapajęczonych leśnych parchowisk. Czy źle trafiliśmy? Być może. Chociaż naprawdę dawaliśmy szansę kolejnym propozycjom z przewodnika, łażąc i jeżdżąc między różnymi murami skalnymi. Jednak nie ma tego złego- dzięki zasuwaniu tu i tam zobaczyliśmy przeurocze miejsca, schowane między stromymi zboczami krainy Cernei.

  

  

Czas na herkulesową regenerację! Przełamujemy się i zanurzamy swoje ciała w siarczanej zupie, tym samym spędzając super ciekawy wieczór wśród wesołych Rumunów, żartujących i popijających w tym saunowym klimacie wódeczkę. My natomiast zapominamy pić chociażby wodę, co powoduje małą dehydrację i niemałe poczucie wykończenia na dzień następny. Za dwa dni zabieramy ze sobą już całą butlę wody i dzielnie parzymy się w słynnych gorących źródłach. Cała ta betonowo- glonowa wylewka przestaje nas obrzydzać, ba, dostrzegamy w niej konkretny klimat, nierozerwalny z tym miejscem.

Dzień w którym opuszczamy Baile Herculane, jest dniem szczęśliwym. Odkryliśmy miejsce, do którego normalnie nigdy byśmy nie trafili, doceniliśmy nasz własny kraj, naszą polską wspinaczkę i własną polową kuchnię. Narobiliśmy kilkadziesiąt kilometrów z plecakami- do tego też normalnie byśmy się nie zmusili. Podeszliśmy kilka razy pod Vanturatoarea- niesamowitego i jakościowego sektora, w którym zawsze byliśmy SAMI! A, i zobaczyliśmy tyyyle węży i przeżyliśmy!

  

I na koniec- bo coś obiecałam i w międzyczasie zapomniałam- tajemnica piłek do koszykówki.

Czy wiecie, że męska populacja Rumunów to w większości byli koszykarze? Tak tak! I to tacy, którzy próbują ukryć to przed resztą świata, połykając swoje piłki do koszykówki na całą resztę życia… Jednak w Baile Herculane jest to nie do ukrycia. Roznegliżowani w termach mężczyźni dumnie prezentują swoje wielkie, błyszczące brzuchy ze świecącymi pępkami przywodzącymi na myśl dziurkę na pompkę do piłki…  Szkoda, że nie wzięłam autografów. Z jednego wieczorku w termach miałabym sygnatury całej reprezentacji!

One thought on “Wspinanie, wężów omijanie, gorące kąpanie i –nareszcie- spanie w vanie! Baile Herculane.

  1. Zwiedzacie, odkrywacie, a przy tym się świetnie bawicie i co najważniejsze! wszystko RAZEM 🙂

    Pozdrowienia z Krakowa!

Odpowiedz na „AlanAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *