Bardzo dobrze, że Rodellar był mokry. Pomimo ostatnich tendencji powrotowych do ulubionych miejsc, cieszymy się, że nie powieliliśmy schematu i nie zagrzaliśmy miejsca w dobrze nam znanym kanionie. Nasz krokodyl płynie na fali przygody i nowych doświadczeń! A potrzebne nam to teraz szczególnie, kiedy obecny trip dobiega końca, odkrywcze smaki mamy mocno wyostrzone i lubimy kolekcjonować miejsca, do których chcemy powrócić; a chcemy, żeby takich miejsc nigdy nam nie zabrakło.
Dzięki poleceniu Eli i Mateusza dobijamy do Santalińskiej Groty. Raczej nigdy nie przyszłoby nam na myśl, żeby mocować się drogami mającymi wspólne stanowiska z tymi najtrudniejszymi na świecie. Santa Linya bowiem jest obecnie regionem posiadającym największą ilość najbardziej hardych propozycji w świecie wspinania. Ale, jak się wkrótce dowiadujemy, grota jest jedynie kroplą w morzu jeśli chodzi o katalońskie skałki. Kupujemy więc ulubione czytadło każdego wspinacza-topo po Lliedzie- i już po pierwszostronnicowych obrazkach nie możemy doczekać się kolekcji nowych odkryć.
Santa Linya jest miejscem bardzo spokojnym i niezwykle uroczym, szczególnie o tej porze roku, kiedy wszelkie zboża zaczynają kwitnąć, malując ogromne areały intensywną zielenią. Wiecznie aktywne ptaki i żaby wygrywają z wszelką muzyką i akompaniują nam każdego ranka, popołudnia i wieczora, nie przestając nawet w nocy. W wiosce mieszka może 900 osób, nie ma tutaj żadnego sklepu, a jedynym żyjącym elementem miasteczka jest bar, czyli kilka butelek na krzyż, piwo, papierosy i lokalne opowieści. Nie ma tu zatem turystów, życie płynie totalnym zielonym tempem. Wypoczywamy więc jak na najlepszych wakacjach, jednocześnie intensywnie wspinając się co drugi dzień.
Ja obrastam w sportową motywację i poza codziennym workoutem w naturze, zmagam się z super drogami na Futbolinie- sektorze, który chyba został obity na potrzeby właśnie takich jak ja- niezbyt silnych dziewczyn wspinaczy cisnących trudne projekty w grocie. Dawno nie czułam się tak dobrze! Andrzej za to, mimo wcześniejszych obaw przed tutejszymi przewieszeniami, robi swoją onsightową życiówkę i nabiera nowej, zaginionej na jakiś czas sportowej werwy. Wyraźnie nie spieszy nam się opuszczać Hiszpanii i z dnia na dzień coraz bardziej ją uwielbiamy. Szczególnie, że ostatnie dni stoją pod znakiem wyśmienitej pogody, doborowego towarzystwa i najlepszego wspinania. I pomyśleć, że ten iście wakacyjny i pełen relaksacji klimat przypadnie właśnie na czas najcięższego sportowego doładunku… 🙂
Nie wiem czy to wizja naszego powrotu, czy magia wiosennej Katalonii, ale poziom naszej podróżniczej energii niebywale wzrósł. Czujemy w kościach, że ta przygoda to dopiero się zaczyna…