Tygodniowy pobyt w Polsce był na tyle krótki, że nie zdążyliśmy zamarznąć, ale też wystarczająco długi, żebyśmy mogli skontrastować siebie względem czasów przedwyjazdowej rutyny, zauważyć co się zmieniło w ciągu tych 4 miesięcy podróżowania, zarówno powierzchownie jak i wewnętrznie. I o ile w trakcie podróżowania przemiany są płynne i nie odczuwamy wielkich zmian, o tyle konfrontacja z tamtą rzeczywistością dała nam wiele do myślenia o nas samych i o świecie, który nas otacza. I, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, udało mi się uzbierać całkiem sporo konkretów.
CZAS.
Kiedyś: 6:20 pobudka. Od poniedziałku do piątku, bez względu na warunki pogodowe, nie ważne czy słońce już wstało, czy jeszcze ciemno za oknem. Trzeba wstać. Szybciutkie śniadanie, jeszcze szybsza poranna toaleta, jeden całus na do widzenia i wycieczka do pracy. 18.00- powrót, szybki posiłek, ekspresowa toaleta, przepakowanie torebki i wio na wspinanie/spotkanie ze znajomymi/bieganie/inne formy czasu „wolnego”. 21:30 zakupy na jednej nodze zanim zamkną sklep, 22:30 wchłonięcie obiadu w atmosferze prawie niemej, wygłodzonej. Potem małe piwo, dla rozluźnienia, czasem kilka stron książki, albo 1/5 filmu, bo po 20 minutach zapadam w głęboki sen. I byle do weekendu, który, jak pstryknięcie palca, mija zwiastując poniedziałek – ulubiony dzień większości.
Teraz: Pierwsze promienie słońca przedzierające się przez szyberdach zwiastują nadejście początku dnia. A kiedy słońca nie ma to znaczy, że można jeszcze leżeć/spać/czytać. Jednak najczęściej słońce się pojawia, nie bez powodu wybraliśmy Hiszpanię 🙂 Ashtangowe Powitanie słońca i godzina ćwiczeń w towarzystwie gibkich Hiszpanów. A potem śniadanie, kęs po kęsie, bez pośpiechu, żeby prawidłowo strawić. Nie mam zwyczaju odliczać płynącego czasu. Zapytana, nie bardzo potrafię odpowiedzieć jaki mamy dzień tygodnia, a jedyne co mi przychodzi wówczas na myśl to Niedziela, Sunday, Sabado, dzień wolny… Na dodatek znajdujemy się w kraju, gdzie obyczajem jest nieprzywiązywanie się do ram czasowych, inaczej ujmując – hiszpańskie zobowiązania odnośnie czasu są bardzo ruchome i nie należy ich brać zbyt poważnie. W przeciwnym razie można spędzić o głodzie pół wieczora oczekując umówionego wcześniej na kolację Hiszpana. Toteż żyjemy z dnia na dzień, z niedzieli na niedzielę, nie mamy zegarków i po prostu nie umawiamy się, a i tak zawsze uda nam się spotkać, w dogodnym dla każdego momencie dnia.
KONSUMPCJA
Kiedyś: 10 dzień miesiąca. Środki wpływają na konto. Bezpieczeństwo zapewnione. Następujące po dziesiątym dni, w zależności od ilości wpływających środków i ilości nagromadzonych potrzeb, są dniami konsumowania. Restauracje, wykwintne kolacje, kultura, rzadziej sztuka, chyba, że liczyć sztukę przetrwania w galerii, której Andrzej nigdy do końca nie opanował. Ja staram się jak mogę, w wolnych chwilach przemierzam kilometry korytarzy, przeglądam tysiące witryn i staję przed niezliczonymi wyborami – która kiecka, które spodnie, matko jedyna, która bluzka! Żeby pasowała, żeby Andrzejowi się podobała, i żeby nie zniszczyła bilansu w portfelu. Zakurzone pary butów czekające na swój pierwszy raz w oryginalnym pudełku, nierozpakowane kosmetyki zakupione na promocji w którejś tam sieci i jedzenie gnijące w lodówce – ofiary zapracowanego umysłu i ciała nie potrafiącego poradzić sobie z wyborami i racjonalizacją zakupów. Dziś spoczywają w pudełkach na strychu u mamy i czekają, a my już nawet nie pamiętamy co takiego ważnego włożyliśmy do tych pudełek.
Teraz: Jeden niewielki Krokodyl i całe nasze życie w nim – salon, kuchnia, sypialnia, łazienka, gabinet, garderoba, czytelnia, pokój gier, pokój gościnny, graciarnia… 4 metry kwadratowe. Garderoba zawalona ubraniami – do wyboru do koloru. Po dwie niewielkie torby dla każdego – w tych najbardziej dostępnych mamy ciuchy ulubione, w tych mniej osiągalnych – ciuchy na specjalne okazje tudzież te mniej używane. Naczynia w jednym w jednym dużym koszu, bo tyle miejsca na nie mamy. I nie, żeby czegoś nam brakowało. Kosmetyki w jednej kosmetyczce, niektóre jeszcze czekają na rozdziewiczenie. Dziś 10 dzień miesiąca nie zwiastuje żadnych przypływów, a mimo to w dalszym ciągu jesteśmy bezpieczni i spełnieni. Potrzeba konsumowania pojawia się wtedy, kiedy nasze pudło z jedzeniem zaczyna świecić pustkami. A i tutaj nie potrzebujemy wydawać wiele, bo jedzenie jest do zdobycia w kanionie, wystarczy iść na spacer i sobie nazbierać. Konsumpcja nie istnieje. Są racjonalne zakupy, jest recykling i świadome wybieranie tego co przydatne. Do restauracji też chodzimy, tylko rzadziej, bo gotowanie sprawia nam dużo przyjemności.
ZDROWIE.
Kiedyś: Mamy pakiet rodzinny, zapewnioną opiekę lekarską 24/h i możemy korzystać do woli. Toteż chorujemy do woli, nie-wiadomo-na-co. I co nam z pakietów, skoro lekarze nie wiedzą co nam dolega. Andrzej chodzi od Judasza do Kajfasza i każdemu po kolei opowiada jeszcze raz tą samą historię. Diagnoz 100, lekarstw jeszcze więcej, efekty marne. Medycyna alternatywna też nie zdaje egzaminu. Ja wnikliwie badam serce, płuca i inne organy w nadziei, że znajdę źródło męczących mnie dolegliwości. Narzekamy na materac, to na pewno przez niego się nie wysypiamy, albo ciepłownia zlokalizowana pod nami emituje jakiś bliżej nieokreślony syf. W końcu musi być jakiś racjonalny powód naszego zmęczenia… I to zapewne przez to zmęczenie Andrzeja bark odmówił współpracy i musiał zostać zoperowany. Koniecznie trzeba było mu uciąć bicka i wkręcić dwie śrubki do barku – tak powiedział wybitny specjalista, który później dokonał dzieła i zmienił andrzejową anatomię raz na zawsze.
Teraz: 0 stopni na zewnątrz. Siedzimy ciepło ubrani i pijemy herbatkę na rozgrzanie. Czasami porządnie marzniemy. Dzięki chłodowi w aucie przesypiamy nie raz więcej godzin niż dzieci. Zero zmęczenia o poranku, zero kataru czy kaszlu. Barki Andrzeja wybitnie dobrze pracują, moje kolana nagle odzyskały pełną ruchomość. Nie mamy prywatnej opieki medycznej, ale za to mamy dużo lekarstw w pudle, które w obliczu uprzednich dolegliwości miały zostać użyte w podróży. Nic z tych rzeczy, nie są nam potrzebne, bo kiedy znika źródło chorób, nie ma też przyczyn, które trzeba leczyć. Żegnamy się ze stresem i wszelkimi okolicznymi pierdołami wyrośniętymi do rangi poważnych celem zjadania wewnętrznej równowagi. Nigdy lepiej się nie czuliśmy.
PASJE
Kiedyś: Dużo zainteresowań, codziennie inne, żeby tylko zwalczyć codzienność, żeby odskoczyć choć na chwilę od natłoku myśli powodowanym przez obowiązki, decyzje, niepowodzenia i stres. Dużo sportu, żeby oczyścić też ciało. Potem zmęczenie sportem albo pracą i brak siły na podążanie za pasjami. U Andrzeja wieczny głód wspinaczkowy, nigdy nie zaspokojony, pasja życia a zarazem największy pożeracz wolnego czasu. Ja chcę fotografować, ale co tu fotografować w mieście. Zapewne można by znaleźć miejsca i ludzi do praktykowania dobrych ujęć, ale czasu brak, dzień zbyt krótki, motywacja spada, bo w pracy było za dużo stresu. Kupuję książki, bo chcę się uczyć, rozwijać i tworzyć, ale po 20 stronach usypiam, bo nie potrafię się skupić, w głowie krąży mi tysiąc myśli, ktoś pod blokiem trąbi, jakieś dziecko płacze, jakiś sąsiad tłucze się remontując mieszkanie… I może to tylko wymówki dla braku konsekwencji i zaparcia w dążeniu do celu, a może rzeczywiście brak energii na wszystko na raz. Andrzej zawsze chciał drona – gdzie my go w tym naszym 60-metrowym mieszkaniu zmieścimy, gdzie on będzie tym latał- wieczorem po pracy? Po mieście? Przecież to niebezpieczne…i takie drogie…
Teraz: Czytniki ebooków to rewolucja. 150 książek w jednym małym urządzeniu. Lecimy po kolei, lektura po lekturze, a potem dużo rozmawiamy, wnioskujemy, uczymy się wzajemnie. Aparat aż prosi się o zdjęcia, więc po prostu je robię, czasem lepsze, czasem gorsze- zawszę się nimi cieszę jak dziecko. Tak samo z andrzejowym dronem- co z tego, że drogi, przecież to pasja, ładująca do pełna życiowe baterie- nie ma nic cenniejszego. I nagle, ten wielki dron, którego nie wyobrażaliśmy sobie w warszawskim mieszkaniu, bez problemu znajduje swoje miejsce w krokodylu. Joga- codziennie o poranku, zamiast czytania o niej trzeba po prostu ją robić, próbować, bawić się nią, a potem cieszyć się zdrowym ciałem i duchem. No i najważniejsze – wspinanie – bez wyrzeczeń, bez przymusu, bez ciśnienia, głód Andrzeja zaspokojony, wspina się, kiedy ma na to ochotę, nie ładuje z konieczności odstresowania czy utrzymania formy, robi to kiedy chce (a chce zawsze) i cieszy się każdą chwilą spędzoną w skałach. Pisanie – od czasu wypracowań szkolnych nie miałam okazji wyżywać się na papierze tak jak ostatnio. Czyta ten kto chce, ja pisać nie przestanę 🙂
CELEBRACJA POSIŁKÓW
Kiedyś: Andrzejowa kuchnia jest świetna. Szkoda tylko, że tak szybko pochłaniamy każdą potrawę przez niego przyrządzoną. W końcu zawsze gdzieś się spieszymy. Już nie wspominając o porankach kiedy to dosłownie przelotem między makijażem a ubieraniem się pochłaniałam lekko przypaloną owsiankę. Potem pozornie spokojne drugie śniadanie przed komputerem w towarzystwie kolegi Stresu. I niestrawności – skąd te niestrawności? Może mam uczulenie na gluten? Albo złapałam kandydozę? Wszystkie objawy na to wskazują…
Teraz: Dużo glutenu, dużo naleśników- celebrujemy je co drugi poranek. Na śniadania poświęcamy niekiedy godzinę, powoli trawiąc do perfekcji opanowane przez Andrzeja naleśniki, które dekorujemy masą owoców ówcześnie zebranych w dolince poniżej. Granaty, pomarańcze, jabłka i inne pyszności jakie dostarcza matka ziemia dają nam mnóstwo zdrowia i radości! Andrzeja kuchnia jest jeszcze lepsza niż kiedykolwiek. Z namaszczeniem przyrządzane kolacje chyba natychmiastowo wchłaniają się z przełyku, bo nigdy nam nie dość i zawsze jesteśmy głodni…
WYGLĄD ZEWNĘTRZNY
Kiedyś: Młodzi, zdrowi, wysportowani.
Teraz: Super młodzi, super zdrowi, super wysportowani, super opaleni.
4 miesiące, prawie 3000 godzin spędzonych na wolnym powietrzu, 120 śniadań, 80 dni wspinaczkowych- wszystko w jednym życiu – najlepszym pod słońcem.