Dzień w którym wszystko się zaczyna to dzień taki sam jak każdy inny. Prawie taki sam.

Tropikalne ciepło wyciska z nas siódme poty, kolejne drogi wspinaczkowe zdzierają drogocenne warstwy naskórka z naszych dłoni, dżungla paruje, warany buszują, małpy się drą, wspinacze napierają. Ananasy ociekają słodkim sokiem, mango z ryżem rozpływa się w ustach, green curry przyzwyczaja nas do swojej ostrości, rozbawieni tubylcy serdecznie zapraszają do swoich przybrzeżnych kolorowych knajpek. Jesteśmy w raju, a wraz z nami setki innych zaczarowanych obieżyświatów.

Miały to być kolejne święta spędzone w gronie dwóch rodzin, z karpiem, choinką, barszczem, prezentami, kolędami i dodatkowymi kilogramami. Mieliśmy skrócić ten proceder i wylecieć jeszcze przed sylwestrem, ale los (tak przynajmniej sobie to tłumaczymy) wygonił nas w jeszcze przed świętami. Jedno pomyłkowe kliknięcie i ciach- bilety na miesięczny pobyt w Tajlandii są nasze! Potem jeszcze przeprawa z szefami, rozmowy z rodzicami, finansowe odżałowanie i sumienie czyste. Mówimy sobie, że to nagroda za cały rok, który okazał się wyjątkowo przykry w aspekcie kondycji psychofizycznej- kontuzja i operacja Andrzeja, brak wspinaczki, moje zawirowania zawodowe, płaska jak deska Warszawa (czyt. nudna) i jakieś takie zawieszenie – poczucie dwóch kroków do tyłu następujących po jednym do przodu. Lecimy więc po mentalne otrzeźwienie, fizyczne wzmocnienie, zastrzyk ciepła, pyszną kuchnię no i, przede wszystkim, wspinanie do upadłego!

Sylwester. Pobudzone małpy gonią po blaszanym dachu naszego bungalowa serwując błyskawiczną pobudkę, wskakujemy pod lodowaty prysznic uprzednio sprawdzając czy przez noc nie zagościł w łazience przedstawiciel gatunku pajęczaków, pakujemy wspinaczkowe szpeje i wychodzimy z dżungli wprost na plażę do jednej z przybrzeżnych restauracji. Wcinamy owoce z musli i jogurtem i pędzimy w skały, gdzie wspinamy się do wyczerpania porannych zapasów energii i przekroczenia bariery odporności na upał.
40 stopni. Pijemy zimnego shake’a ananasowego, ściągamy zapocone ciuchy i wskakujemy do wody, potem, niczym jaszczurki, wylegujemy się na jednej z drewnianych platform Beach Baru wśród dziesiątek padniętych wspinaczy. Raz po raz, leniwą angielszczyzną, wymieniamy poglądy na temat poszczególnych dróg wspinaczkowych z (najczęściej) przypadkowo napotkanymi amatorami skał. Zwykle po odpoczynku wspinamy się dalej, ale dzisiaj odpuszczamy i zbieramy siły na długą noworoczną noc.

Umawiamy się na celebrację chwil z nowymi znajomymi, zakładamy świeże ubrania, kupujemy zimne piwo i ruszamy w kierunku plaży. Tam już czeka nas ciepły piasek, szum fal, światło lampionów, szelest dżungli i kolejna porcja nieodkrytych wrażeń. Stukamy się butelkami piwa, a nasze nieschodzące z twarzy uśmiechy dają wyraz panującym nastrojom. Cieszymy się jak nigdy. Nie składamy przyrzeczeń noworocznych, nie obiecujemy sobie nic szczególnego, nie wymuszamy wzajemnych deklaracji na następny rok. Po prostu obydwoje doskonale czujemy, że czeka nas nieprawdopodobny rok. Czy wiemy coś, czego nie wiedzieliśmy wcześniej? Czy trzeba przemierzyć tyle świata, żeby poczuć to co czujemy dziś? Co takiego się zmieniło? Serce bije nam swobodnie, płuca wypełniają się tropikalnym powietrzem, neurony transportują noworoczną energię. Siedzimy w ciepłym piachu, kochamy się, jesteśmy zdrowi, wspinamy się, jesteśmy szczęśliwi. Mamy absolutnie wszystko i nigdy mocniej tego nie czuliśmy. Wybuchają sztuczne ognie, wypijamy morze piwa, składamy setki życzeń, całujemy tuzin twarzy, dzielimy energię na 300. Nie chcemy kończyć. Bo i po co?

2 thoughts on “Piasku ciepłego sprawa

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *