W Los Vados niemiłosiernie wiało. Szumiące ciaciarachy spędzały nam kolejne sny z powiek i zabierały przyjemność raczenia się wieczornymi płomieniami ogniska. A żeby tego było mało, sezon rozrodczy ptaków jest intensywny i tak-ma to wpływ na naszą egzystencję, bowiem uwielbiane przez nas wielkie chwyty w skale zostały tymczasowo zabukowane przez wszelkiego rodzaju pisklęta. A, że wspinacze najczęściej szukają w takich klamach ratunku i w przypływie desperacji wrzucają swoje zmasakrowane dłonie gdzie tylko się da, może zdarzyć się i tak, że w jednej chwili pieczołowicie wite gniazdko na przybycie małych ptaszków zostanie zmiecione z powierzchni skały przez bogu-ducha-winnego, zdesperowanego wspinacza. Ale ekolodzy i ornitolodzy nas nie rozumieją, a my nie mamy argumentów przemawiających za nieumyślnym niszczeniem ptasiego ekosystemu. W skrócie-większość sektorów do końca kwietnia wyłączona jest z możliwości wspinaczkowej eksploracji. Co nam więc zostaje, skoro Andrzej powiedział, że się tu już nawspinał, a ja w zasadzie nie mam nic przeciwko ruszeniu się trochę na północ. Może tam (nie)wiatry będą nam bardziej sprzyjały…
Wyruszamy do prowincji Murcia. Upewniliśmy się, że słońca tam nie brakuje, wiatr jakby nieco łagodniejszy, a wspinanie powszechnie polecane. W drodze udaje nam się choć na chwilę schować przed podmuchami i zatrzymujemy się celem zmajstrowania naszego polowego prysznica, który za każdym razem daje nam zaskakująco dużo frajdy. Podczas godzinnej operacji mycie wychlapujemy w sumie 20 litrów wody(!), co daje nam +10 punktów do szczęścia. Swoją drogą, czy zastanawialiście się kiedyś ile litrów wody zużywacie podczas standardowego prysznica?
Może już kiedyś wspominałam, że mój mąż posiada niezwykły talent odkrywczo-nawigacyjny. Nigdy za wiele pochwał. Taki talent to nie lada oszczędność paliwa i transferu danych komórkowych, które musielibyśmy zużyć na google maps, żeby odnaleźć się w zawiłościach dróg i dróżek prowadzących do naszego miejsca docelowego. Ale Andrzej jest na skały jak pies na kiełbasę i zawozi nas wprost pod sektor. Jesteśmy w Muli. Sektor nazywa się Ferrari. A nasz samochód Kroko. Jest bardziej niż Spoko.
Miało być słońce, dobre wspinanie i mało wiatru. Słońca jest dużo, wspinanie wprost doskonałe, a wiatr-cóż-jest jak był, a nawet tutaj wydaje się być popisowy! Nie dość, że w nocy buja nam krokodylem jak na łodzi to jeszcze w Muli wieje wybitnie mroźna odmiana tego nielubianego przez nas zjawiska atmosferycznego. Ale może to i dobrze, bo dzięki temu znajdujemy elegancką polankę otoczoną skałami, gdzie odnajdujemy niczym nieskażony spokój.
Mula zatrzymuje nas na tydzień. Aż trudno uwierzyć w hojność natury wobec hiszpańskich skał. Tyle ich mają, a jakie piękne! A w Muli świetne tarcie i każde trudności i formacje nie z tej ziemi. Wielkie nadzieje na wycięcie całego sektora kończą się u Andrzeja… wycięciem trzech czwartych sektora i spektakularnym zmęczeniem!
Wspinanie w Muli jest fantastyczne, o czym udaje nam się powiedzieć napotkanemu odkrywcy tego rejonu. Ten z kolei zaprasza nas do swojej kolejnej sekretnej dolinki, gdzie dzień w dzień coś tam obija i nawet nie ma czasu (ani chęci) aktualizować tego drogą internetową. Próbujemy więc różnych dróg, pomagamy w ich wycenie, a Andrzej oczyszcza zapylone i dziewicze niby-8a, które po oczyszczeniu jednak nie jest 8a. Kolejny secret spot do naszej kolekcji.
Andres, nasz hiszpański przewodnik po sekretnych miejscach udziela nam też wskazówek gdzie możemy się udać na przyjemny dzień restowy. Tym sposobem trafiamy do Kartageny i eskplorujemy pobliskie nieziemsko piękne plaże. Do tej pory uznawaliśmy Tarifę za wzór nadmorskich krajobrazów, ale Calblanque okazała się być równie cudowna! Ciepły, złoty piasek, malutkie plaże oddzielone klifami, w których woda wyżłobiła maleńkie jaskinie i brak ludzi w tej totalnie nieturystycznej porze- wszystko to czyni nasz pobyt tutaj niemal doskonałym. Jak przystało na dzień odpoczynku, nabijamy w nasze tyłki trochę kilometrów po klifach i z czystym sportowym sumieniem wyruszamy do Kartageny na miejskie rozrywki.
Kartagena jest bajeczna. Z resztą nie przypominam sobie, żebyśmy byli w jakimś nieładnym hiszpańskim mieście. Przechadzamy się centrum miasta po niebieskiej posadzce i nie możemy sobie odmówić małego lanego w ciepłym zachodzącym słońcu u brzegów mariny. Jako, że nie jesteśmy do końca miejskimi typami, cieszy nas nieoczekiwany spokój i puste krzesła w restauracyjnym ogródku. Widok żeglarzy czyniących to samo co my w restauracji, tylko na swoich pięknych jachtach, robi nam smaka na morskie przygody, co postanawiamy dodać do naszego zbioru rzeczy dokonanych w niedalekiej przyszłości.
Wisienką na torcie miałabyć górująca nad Kartageną Cabezo Gordo, czyli Gróby Łeb (a w wolnym tłumaczeniu głowa grubasa), jednak estetyka miejsca jak i samych dróg wspinaczkowych są chyba ściśle powiązane z nazwą miejsca. Toteż po krótkiej rozgrzewce w niebrzydkich piono-połogach, Andrzej, oblężniczym stylem, atakuje krótką propozycję za 7c+, poprowadzoną dachem mrocznej jaskini. Wydaje przy tym okrzyki pogromowe, a ja, pełna zadowolenia i entuzjazmu odgrywam rolę pani gri-gri, bowiem jestem przekonana, że po tej dzielnej próbie opuścimy Gruby Łeb i będę mogła wrócić do mojej Żony podróżnika w czasie. Po chwili zagłębiam się w lekturze, a Andrzej w przypływie emocji zaprzęga Krokodyla i jedziemy aż do samego Alicante.