W Los Vados niemiłosiernie wiało. Szumiące ciaciarachy spędzały nam kolejne sny z powiek i zabierały przyjemność raczenia się wieczornymi płomieniami ogniska. A żeby tego było mało, sezon rozrodczy ptaków jest intensywny i tak-ma to wpływ na naszą egzystencję, bowiem uwielbiane przez nas wielkie chwyty w skale zostały tymczasowo zabukowane przez wszelkiego rodzaju pisklęta. A, że wspinacze najczęściej szukają w takich klamach ratunku i w przypływie desperacji wrzucają swoje zmasakrowane dłonie gdzie tylko się da, może zdarzyć się i tak, że w jednej chwili pieczołowicie wite gniazdko na przybycie małych ptaszków zostanie zmiecione z powierzchni skały przez bogu-ducha-winnego, zdesperowanego wspinacza. Ale ekolodzy i ornitolodzy nas nie rozumieją, a my nie mamy argumentów przemawiających za nieumyślnym niszczeniem ptasiego ekosystemu. W skrócie-większość sektorów do końca kwietnia wyłączona jest z możliwości wspinaczkowej eksploracji. Co nam więc zostaje, skoro Andrzej powiedział, że się tu już nawspinał, a ja w zasadzie nie mam nic przeciwko ruszeniu się trochę na północ. Może tam (nie)wiatry będą nam bardziej sprzyjały…

_DSC2288  _DSC2334

_DSC1976

Wyruszamy do prowincji Murcia. Upewniliśmy się, że słońca tam nie brakuje, wiatr jakby nieco łagodniejszy, a wspinanie powszechnie polecane. W drodze udaje nam się choć na chwilę schować przed podmuchami i zatrzymujemy się celem zmajstrowania naszego polowego prysznica, który za każdym razem daje nam zaskakująco dużo frajdy. Podczas godzinnej operacji mycie wychlapujemy w sumie 20 litrów wody(!), co daje nam +10 punktów do szczęścia. Swoją drogą, czy zastanawialiście się kiedyś ile litrów wody zużywacie podczas standardowego prysznica?

_DSC1962  _DSC1968

Może już kiedyś wspominałam, że mój mąż posiada niezwykły talent odkrywczo-nawigacyjny. Nigdy za wiele pochwał. Taki talent to nie lada oszczędność paliwa i transferu danych komórkowych, które musielibyśmy zużyć na google maps, żeby odnaleźć się w zawiłościach dróg i dróżek prowadzących do naszego miejsca docelowego. Ale Andrzej jest na skały jak pies na kiełbasę i zawozi nas wprost pod sektor. Jesteśmy w Muli. Sektor nazywa się Ferrari. A nasz samochód Kroko. Jest bardziej niż Spoko.

_DSC1988  _DSC2285

_DSC1990  _DSC1978

Miało być słońce, dobre wspinanie i mało wiatru. Słońca jest dużo, wspinanie wprost doskonałe, a wiatr-cóż-jest jak był, a nawet tutaj wydaje się być popisowy! Nie dość, że w nocy buja nam krokodylem jak na łodzi to jeszcze w Muli wieje wybitnie mroźna odmiana tego nielubianego przez nas zjawiska atmosferycznego. Ale może to i dobrze, bo dzięki temu znajdujemy elegancką polankę otoczoną skałami, gdzie odnajdujemy niczym nieskażony spokój.

_DSC2139  _DSC2135

_DSC2131  _DSC2274

Mula zatrzymuje nas na tydzień. Aż trudno uwierzyć w hojność natury wobec hiszpańskich skał. Tyle ich mają, a jakie piękne! A w Muli świetne tarcie i każde trudności i formacje nie z tej ziemi. Wielkie nadzieje na wycięcie całego sektora kończą się u Andrzeja… wycięciem trzech czwartych sektora i spektakularnym zmęczeniem!

_DSC2025  _DSC2035

_DSC2016

Wspinanie w Muli jest fantastyczne, o czym udaje nam się powiedzieć napotkanemu odkrywcy tego rejonu. Ten z kolei zaprasza nas do swojej kolejnej sekretnej dolinki, gdzie dzień w dzień coś tam obija i nawet nie ma czasu (ani chęci) aktualizować tego drogą internetową. Próbujemy więc różnych dróg, pomagamy w ich wycenie, a Andrzej oczyszcza zapylone i dziewicze niby-8a, które po oczyszczeniu jednak nie jest  8a. Kolejny secret spot do naszej kolekcji.

_DSC2115  _DSC2121

_DSC2109  _DSC2126

Andres, nasz hiszpański przewodnik po sekretnych miejscach udziela nam też wskazówek gdzie możemy się udać na przyjemny dzień restowy. Tym sposobem trafiamy do Kartageny i eskplorujemy pobliskie nieziemsko piękne plaże. Do tej pory uznawaliśmy Tarifę za wzór nadmorskich krajobrazów, ale Calblanque okazała się być równie cudowna! Ciepły, złoty piasek, malutkie plaże oddzielone klifami, w których woda wyżłobiła maleńkie jaskinie i brak ludzi w tej totalnie nieturystycznej porze- wszystko to czyni nasz pobyt tutaj niemal doskonałym. Jak przystało na dzień odpoczynku, nabijamy w nasze tyłki trochę kilometrów po klifach i z czystym sportowym sumieniem wyruszamy do Kartageny na miejskie rozrywki.

_DSC2155  _DSC2161

_DSC2258

Kartagena jest bajeczna. Z resztą nie przypominam sobie, żebyśmy byli w jakimś nieładnym hiszpańskim mieście. Przechadzamy się centrum miasta po niebieskiej posadzce i nie możemy sobie odmówić małego lanego w ciepłym zachodzącym słońcu u brzegów mariny. Jako, że nie jesteśmy do końca miejskimi typami, cieszy nas nieoczekiwany spokój i puste krzesła w restauracyjnym ogródku. Widok żeglarzy czyniących to samo co my w restauracji, tylko na swoich pięknych jachtach, robi nam smaka na morskie przygody, co postanawiamy dodać do naszego zbioru rzeczy dokonanych w niedalekiej przyszłości.

_DSC2243  _DSC2234

_DSC2239  _DSC2215

_DSC2185  _DSC2222  _DSC2224

_DSC2247  _DSC2244

Wisienką na torcie miałabyć górująca nad Kartageną Cabezo Gordo, czyli Gróby Łeb (a w wolnym tłumaczeniu głowa grubasa), jednak estetyka miejsca jak i samych dróg wspinaczkowych są chyba ściśle powiązane z nazwą miejsca. Toteż po krótkiej rozgrzewce w niebrzydkich piono-połogach, Andrzej, oblężniczym stylem, atakuje krótką propozycję za 7c+, poprowadzoną dachem mrocznej jaskini. Wydaje przy tym okrzyki pogromowe, a ja, pełna zadowolenia i entuzjazmu odgrywam rolę pani gri-gri, bowiem jestem przekonana, że po tej dzielnej próbie opuścimy Gruby Łeb i będę mogła wrócić do mojej Żony podróżnika w czasie. Po chwili zagłębiam się w lekturze, a Andrzej w przypływie emocji zaprzęga Krokodyla i jedziemy aż do samego Alicante.

_DSC2319  _DSC2299

_DSC2342  _DSC2304

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *