Przygoda z Chulillą rozpoczęła się na długo wcześniej przed naszym przybyciem tutaj. Bowiem mentalnie Chulillię odwiedziliśmy pewnego ciepłego wieczoru na parkingu w Tarnie. Wielobarwne, nasycone bombą pozytywnych wrażeń, z przeplatającymi się na przemian ochami i achami, historie o miejscu doskonałym, gdzie słońca i przyjaciół nigdy nie brakuje, gdzie wspinaczka, miasteczko i widoki miodem ociekają, gdzie klimat wciąga nieodwracalnie… Tak Kristoph i Miha pół nocy wspominali, rozpływali w swoich opowiadaniach się jak czekolada w ustach, a my też chcieliśmy tej czekolady, też chcieliśmy smakować Chulilli…

Biorąc na dystans niesionych chwilą nowopoznanych kolegów, intensywnie eksplorowaliśmy Katalonię i przemieszczaliśmy się zgodnie z prawem pogody- im zimniej, tym dalej na południe. Chulilla, ze względu na dużą ilość słońca przez cały rok, jest spotem typowo zimowym, a że październik ciężko zaliczyć do zimy, miejsce to miało iść w odstawkę do nadejścia pierwszych zlew tudzież mrozów w Katalonii.

A co tam pierwsze mrozy – jedziemy sprawdzić ile warte sią wszystkie miodem ociekające opowieści rodem z tarneńskiego wąwozu.

Czy ja coś kiedyś wspominałam, że w Rodellarze jest najlepiej? Chulilla to właśnie taki Rodellar w samą porę kiedy z Rodeo trzeba się zawijać i podążać za ciepłem. Znajdująca się na wysokości Valencji ta niewielka miejscówka wita nas cudownymi widokami, świetną wspinaczką i wybitnym socjalem. Krostoph i Micha nie kłamali, ba, już naszego pierwszego wieczoru mamy znowu okazję razem usiąść i tym razem wspólnie rozpływać się nad chulillskimi rewelacjami. Dzięki naszemu spotkaniu z, jak się okazało, wsiąkniętymi w miasteczko przybyszami- lokalsami, szybko znajdujemy się w sercu tutejszego socjalu w pewnym magicznym miejscu, wśród reszty hippisów kosztujących uroków życia w vanie.

Pies2  kaktus  view1

Od tej pory towarzyszą nam osobistości jakie tylko – Długowłosy przewodnik stada- posiadacz największego busa na parkingu i cieszący się największym poklaskiem wśród całego taboru, Wędrownik- artysta, który w dni restowe tworzy meble z odzysku, mające służyć nowozakładanemu hostelowi przez całą ekipę pod przewodnictwem długowłosego, Słoweński obieżyświat- wynalazca i twórca najlepszych vanowych patentów, Don Juan- zielarz, jogin i początkujący gitarzysta, któremu wybaczamy fałsze, bo uczy nas zbierać zioła i jeść owoce kaktusa, Wieczorny gość- jaskiniowiec, przybysz z Kartaginy, który chcąc się wspinać postanowił zamieszkać w podmiejskiej grocie, My- „polish couple”, jedyne małżeństwo w promieniu kilometra, naleśnikożercy i hiszpańskie kaleki- dzielnie uczymy się od wszystkich sąsiadów, no i oczywiście psy – Gandalf, Rayo i Free – w kolejności od najmądrzejszego do najgłupszego, bez nich ten spot nie byłby hiszpański.

żonglerka

Wczoraj pewien mieszkaniec miasteczka przyszedł do nas na poranne plotki, a wracając do swojego mieszkania, zabrał ze sobą większą część moich ciuchów wymagających prania. Po 40 minutach przyszedł z powrotem ze świeżym i pachnącym praniem i piosenką na ustach pomógł mi je rozwieszać. Następnym razem przyjdzie po białe i zabierze je tak po prostu, przy okazji, a potem zjemy moskitowe naleśniki i pójdziemy się razem wspinać. Na imię ma, w tłumaczeniu na nasze, Rumieniec i pracuje niedaleko, buzia mu się nie zamyka, a po angielsku ledwo składa zdania. Dużo więc gestykulujemy i wymyślamy najdziwniejsze słowa w języku anglofrancuskohiszpańskim. Potem przychodzi Juan z plecakiem pełnym owoców i ziół, obdarowując nas skarbami ziemi i gotując dla nas 100% wegańską kolację. W międzyczasie zjawia się Jaskiniowiec umorusany od stóp do głowy, takie uroki nocowania na glebie. Siedzimy wygodnie na komfortowych sofach zaprojektowanych we wnętrzu jeżdżącego domu Juana i snujemy wizję cygańskiego żywota. Taki to nasz Grand Hotel Chulilla. Tutaj nic, naprawdę nic nas nie zdziwi…

Chulilla view1

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *