Pierwszy długi rest z szumem fal w tle miał być nie tylko zmianą otoczenia i regeneracją po dwóch miesiącach ładowania. Miał być motywacją do kolejnych eksploracji katalońskich regionów wspinaczkowych, których jest tutaj doprawdy od groma. Aż nie wiedzieliśmy gdzie najpierw się udać, gdzie wytracić narośniętą podczas restu skórę, gdzie rozładować napięcia powstałe wskutek intensywnego wypoczywania, które, jak się okazuje, potrafią człowieka nieźle wykończyć! A że skóry zrobiło się naprawdę sporo, padło na szwajcarski serek rodem z Margalefu i miliony dziurek wyrzeźbionych przez setki lat wykruszających się ze zlepieńca pojedynczych kamyczków.

kroko w Margalefie    Katalonia zachód

Margalef znalazł się na naszej liście „must climb” jeszcze w przedbiegach wyjazdu, przede wszystkim ze względu na wyjątkowość struktury skalnej, bowiem nie często ma się do czynienia ze zjawiskiem przypominającym najazd kosmicznej betoniarki… Toteż opuściwszy oklamione groty rodellarowe, udaliśmy się sprawdzić ile sił pozostało w palcach, ile dziurek będziemy w stanie utrzymać, ile skóry będzie nam potrzebne, żeby doświadczyć konglomeratowej przygody. I wszystko zapewne moglibyśmy zweryfikować, gdyby nie inny, totalnie niespodziewany czynnik, który uniemożliwił nam wszelkie testy. Muchy. A raczej setki, tysiące, dziesiątki tysięcy, nie wiem, plaga! Wstajemy rano, otwieramy drzwi i moment, minuta, może dwie, już siedzą, na stole sto, na stopie dziesięć, na ręce trzy, na głowie pięć, do samochodu udają się dziesiątkami goszcząc w naszym łóżku, jedzeniu, zlewie, na kierownicy, w naczyniach. Bzyczą, łaskoczą, dokuczają, zabierają entuzjazm i napinkę. Zabierają nam Margalef. Uciekamy. Trochę szkoda, bo prawdę powiedziawszy nie zdążyliśmy się zakochać w margalefowych dziurkach, nie odnaleźliśmy tego, o czym opowiadali inni zachwyceni wspinacze, nie staliśmy się fanami monotonnego wspinania po setkach podobnych dziurek, nie polubiliśmy bólu stóp i łydek, które ostatnio przechodziły te stany na polskiej jurze… Będąc w posiadaniu jednej jedynej fotki z Margalefu, możemy jechać do Siurany.

Siurana kemp   Siurana miasteczko2

Siurana miasteczko    Siurana miasteczko3

Siurana to technika. Siurana to spokój. Siurana to przyjaźń ze środkiem ciężkości. Siurana to kilka cyfr mniej dla wielbicieli przewieszeń. Poza tym widoki są przepiękne, nie ma much, spot do spania oraz socjal o niebo lepsze niż w Margalefie i jakoś tak lepiej na sercu po traumatycznym weekendzie w kosmicznej betoniarce. Spotykamy kolejnych miłych ludzi, spędzamy wieczory w polskim gronie i znów czujemy się jak u siebie 🙂

Siurana1  Siurana2

Siurana baix   Siurana poranek

Moja motywacja, jak się okazuje, nie jest związana ani z muchami ani ze strukturą skały. Nieprzerwany ból przedramienia i delikatny przesyt wspinaniem kieruje moją uwagę w stronę książek i obcowania z naturą tak po prostu. Do odwołania, ku niepokojowi Andrzeja.

Kripi oczy   Siurana Moskit

Szczęśliwie się składa, że przylatuje do nas Michał, który systemem 5:1:4 napiera do upadłego, tym samym wyciskając z Andrzeja skumulowaną napinkę, glikogen, skórę i wolę walki o magiczną cyfrę. Toteż kiedy tylko odbieramy kolegę, rozpoczyna się maraton skalny wiodący przez Siuranę, Masriudoms i Montsant. czyli wszelkie formacje, których można doświadczyć w Katalonii. Siurana ze swoimi krawądkami nie do końca pasuje chłopakom, którzy bicki mają nie od parady, jednak przewieszony sektor L’Olla i droga Bistek de Biceps poprawia im humory i z zapasem i cyfrą w kieszeni uderzamy do Masriudoms do przewieszonej grotki po klamach rodem z Rodellaru, tak, żeby koledze Michałowi nie było przykro, że nigdy w Rodeo nie był.  Tu rozpoczyna się walka o życiówkę, która później trwa aż do ostatniego dnia wyjazdu.

Mariudoms  Masriudoms moskit

Moskit Masriudoms   Matrej Masriudoms

Montsant. Spot, którego też nie mogło zabraknąć. Kolejna skała ulepiona z miliona kamyczków, a do tego przepięknie położona. Tutaj mój obiektyw nie wytrzymuje w stanie spoczynku. Odpalam małpę i łączę przyjemne z pożytecznym – oglądam zmieniające się kolory nieba dyktowane przez coraz niżej schodzące słońce oraz uwieczniam radosne (i bolesne) momenty wspinających się chłopaków. A wieczorem mamy deja vu, bo znów na chwilę stoimy auto w auto z Maciejem, sąsiadem z Rodellaru. Żeby tego było mało, na wszystkie 5 samochodów pozostających na noc na parkingu, wszystkie 5 należą do Polaków. I ten przenikliwie zimny wieczór, wyciągający z naszych toreb najcieplejsze ciuchy…Czy my oby na pewno jesteśmy w Hiszpanii?

Monstant skały   Iga Monstant

Matrej wspin  Moskit wspin

Rano

Odlot Michała nieubłaganie się zbliża, zegar tyka, mięśnie bolą, a projekt w Masriudoms nie ukończony. Wracamy więc. Ja siedzę, piszę i walczę z muchami, oni patentują, wyciskają siódme poty i walczą z trudnościami. Tak na wszelki (szczęśliwy) wypadek chłodzę bąbelki w lodówce. Chyba wszyscy chcemy mieć to już za sobą 🙂

No i mamy. Wypijamy wszelkie bąbelki i nie-bąbelki jakie nam zostały- w końcu to zielona noc Michała. I nie ważne, że projekt nie ukończony, przecież trzeba mieć gdzie wracać. No, może za rok, bo póki co opuszczamy Katalonię, jedziemy na południe, dalej zwiedzać nasz piękny kontynent!

 

Siurana noc   Siurana noc2

 

 

One thought on “Katalonia. Poklamowy szok, czyli dziurki, krawądki i wycisk od M.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *